Tak jak co roku bardzo czekałem na Adwent i miałem poczucie, że to jest dla mnie czas bardzo owocny, tak w tym roku przez wiele dni towarzyszyło mi poczucie, że w sumie to trochę nie umiem znaleźć jakiegoś klucza do tego, jak mam ten czas przeżyć.
W dużej mierze wynika to pewnie z mojego ostatniego zabiegania i faktu, że w ten Adwent trochę „wpadłem” rozpędzony z różnych spraw i obowiązków – mocno odnajdywałem się w słowach z Ewangelii według św. Łukasza (21, 34-35a): „Uważajcie na siebie, aby wasze serca nie były ociężałe wskutek […] trosk doczesnych, żeby ten dzień nie przypadł na was znienacka, jak potrzask”. Trochę tak było, ale niedawno, kiedy przygotowywałem konferencję na spotkanie mojej Wspólnoty, Bóg pokazał mi coś jeszcze.
W Adwencie od długiego czasu ogromnie ważny był dla mnie temat obietnic. Sporo pisałem o tym tutaj w zeszłym roku. Zazwyczaj, gdy słyszałem o tych obietnicach, to od razu przychodziły mi do głowy bardzo konkretne sprawy, w których miałem poczucie, że Bóg chce mnie prowadzić i zaprasza do zaufania Jego Słowu – poradzenie sobie z konkretnymi osobistymi problemami, znalezienie pracy, pragnienie małżeństwa. To było dla mnie bardzo żywe. Kilka tygodni temu wraz z Żoną i naszym wspólnym Przyjacielem rozważaliśmy wspólnie Liturgię Słowa z którejś niedzieli. Medytując Psalm 126 zobaczyłem, że we wszystkich tych miejscach Bóg okazał mi swą wierność – odmienił mój los tak bardzo, że aż momentami wydaje mi się to snem (por. Ps 126,1). Ale skoro jest tak dobrze, to po co mi ten kolejny Adwent? Dwa tygodnie temu kolega na konferencji we Wspólnocie zadał pytanie, które bardzo do mnie trafiło – „na co czekam w tym Adwencie”? Odpowiedź znalazłem tydzień później, przygotowując swoją konferencję. I znów doświadczyłem tego, że wchodząc w jakąś posługę, sam dostaję w tym najwięcej.
Bóg bardzo mocno mi pokazał, że chce mnie prowadzić do poznania tej obietnicy, która jest najważniejsza, wobec której wszystkie inne są tylko środkiem – do pójścia za obietnicą zbawienia, życia wiecznego w Nim. Konkretne powołanie życiowe (do małżeństwa, kapłaństwa, życia konsekrowanego, wykonywania takiego czy innego zawodu), choć mogą wydawać mi się centralne, to są tylko środkiem do realizacji kluczowego powołania – abym „był święty, tak jak On jest święty” (Kpł 11, 44b). Jeśli bardziej pragnę samego małżeństwa niż Boga, to może lepiej poczekać z tym ślubem. Jeśli bardziej chcę głosić Ewangelię niż po prostu odkrywać to, że jestem Jego dzieckiem, to może lepiej na chwilę się zatrzymać w swoim apostolskim zapale… Na niewiele mi się to zda, choćby z zewnątrz wyglądało na szczyt pobożności i gorliwości, jeśli będzie to dla mnie ważniejsze niż sam Bóg. Mam poczucie, że czasem można się zapętlić w niemal obsesyjnym myśleniu o tym, że coś musi się w naszym życiu wydarzyć/ zmienić, abyśmy prawdziwie stali się szczęśliwi (także w relacji z Bogiem). I, choć oczywiście mówimy sobie, że to Bóg to może zdziałać, że to Jego mocą i Jemu chwała, to łatwo wtedy bardziej upatrywać nadziei w zmianie tych zewnętrznych okoliczności niż w tym, jak On chce być Obecny w naszym życiu, że chce dawać nam Siebie. Całego.
Bez takiej perspektywy łatwo mogę przeoczyć Boga rodzącego się w Betlejem. Bo przecież w Jerozolimie nadal panują Rzymianie, Świątynia jest nie do końca odbudowana, a Potężnego Mesjasza jak nie było tak nie ma. Nic się nie zmieniło. A jednak przyjmując odpowiednią perspektywę mogę być jak Symeon – widząc kilkudniowe Dziecię, stwierdzić, że moje życie jest spełnione – mogę „odejść w pokoju, bo moje oczy ujrzały Boże zbawienie” (por. Łk 2, 29b-30a). I choć zewnętrznie wszystko wygląda tak samo, to mogę cieszyć się tym, że Bóg w to wszedł.
Mogę coraz bardziej cieszyć się pokojem myślenia o tym, że mógłbym odejść w Nim, chociaż jestem mężem dopiero pięć miesięcy, nie napisałem mojego doktoratu i nie zrobiłem wielu rzeczy z mojej wewnętrznej „bucket list”. To naprawdę jest drugorzędne, jeśli mam Jego.